Małe-wielkie cudo, czyli poczuj listopad w lutym.

Witajcie!
Ostatnio było coś dla ciała, kosmetyki i inne takie, to tym razem coś dla duszy. Będzie o świecy o zapachu November Rain, zapachu który pokochałam bezgranicznie, zapachu od którego wszystko się zaczęło!


Ja wybrałam najmniejszy wariant świecy, wiem, że to najmniej opłacalny biznes, ale stwierdziłam, że od czegoś trzeba zacząć. Świeczka wygląda cudownie! Piękne maleństwo, które nie tylko potrafi pieścić nasz nos, ale także nacieszyć oko.
Dość długo zwlekałam przed odpaleniem jej z dwóch powodów, po pierwsze bardzo mi jej było szkoda a po drugie trochę się bałam. Naczytałam się jak to trzeba się z tymi świecami cackać, żeby to się równo paliło, nie tunelowało, jednak to nie jest świeczka za 5zł, która jak się nie dopali to nie będzie jej za bardzo szkoda.


Mimo tych obaw nadszedł ten piękny dzień kiedy świeczkę odpaliłam! Od razu otrzymałam radę, że przy pierwszych dwóch paleniach świeczkę powinno się owinąć folią aluminiową by ciepełko się równomiernie rozchodziło. Odpaliłam, zrobiłam pamiątkowe zdjęcie i świeca znalazła się w ubranku z folii. Po godzinie palenia zaczęłam się troszkę irytować, bo ani to nie pachnie, ani się równo nie pali... Nie bardzo wiedziałam co mam zrobić, przeniosłam ją w inne miejsce, co prawda na zapach to nie pomogło bo nadal go nie było, ale na równomierne palenie się - owszem. Okazało się, że świeca była za blisko okna i z tej strony nadal nie dopalała się równo. Zgasiłam ją jak tylko ładnie stopiła się do brzegów.
Przy drugim odpaleniu już po 20 minutach zaczęłam ją czuć, zapach dokładnie ten sam co w wosku, świeży ale mocny, męski, cudownie rześki i odprężający. Ten sam jednak dużo bardziej stonowany, dostarczany w nieco mniejszych dawkach, ale zdecydowanie zostający na dłużej.


Przy trzecim paleniu zdjęłam folię, troszkę "krzywo" mi się paliła więc przypomniałam sobie o kloszu, który mam od Jyskowej świeczki. Co prawda nie jest dobrany kolorystycznie do mojego cudeńka, ale nie zmienia to faktu, że i tak wyglądają razem uroczo a co najważniejsze świeczka pali się równo do samych ścianek!
Jedyny mały problem jaki miałam to przesunięcie się knota nieco w bok, ale wystarczyło przy zgaszonej świecy, na rozpuszczonym jeszcze wosku zapałką przesunąć go na środek i problem rozwiązany.
Zapach jest ciągle taki sam, intensywny, ciągle go czuć, przy każdym paleniu (oprócz pierwszego) tak samo. Nie jest tak intensywny jak w wosku, ale też jest mocny, zdecydowany, rozchodzi się po całym domu.
Na ostatnim zdjęciu stan świecy z dzisiaj, z przed chwili dosłownie. Jak widać nie ma jej już prawie połowy, ale paliłam ją naprawdę często, nie dłużej niż 4 godziny jednorazowo nigdy, ale 5-6 razy palona była na pewno po około 3 godziny (wychodzi jakieś 15-18 godzin palenia). Producent obiecuje nam 35 godzin czyli wszystko by się zgadzało póki co.

Osoby, które boją się kupić swoją pierwszą świecę niech przestaną! Bo naprawdę nie ma się czego bać, to sama przyjemność. Jedynie nie zrażajcie się, bo zapach jest naprawdę dużo słabszy niż w woskach.

Ja już czaję się na kolejną. A Wy?

Pozdrawiam!

Przyjazny dla portfela, przyjazny dla dłoni. Krem do rąk Green Pharmacy z aloesem.

Witajcie moi mili czytelnicy!
Miałam sobie dzisiaj notkę odpuścić, bo jestem w stanie niezdatnym do życia, w jakiej pozycji się znajdę w takiej zostaję na dłuższą chwilę, bo moje plecy odmówiły współpracy. Zdjęcia to była jakaś katorga, ale dałam radę, choć jakością to one nie grzeszą, ale co ma być widać to widać i niech będzie.


Jak wyżej widać dzisiaj będzie o kremie do rąk Green Pharmacy. O kremie, który wpadł mi w ręce całkiem przypadkiem przy okazji zakupów w Naturze. Tani był (4zł z groszami) no i zaciekawiło mnie to zmiękczanie. O tyle o ile całe dłonie jakoś nie są ani specjalnie wysuszone, ani nic z tych rzeczy to skórki dookoła paznokci mam bardzo twarde i w sumie z myślą o nich po ten krem sięgnęłam.

Opakowanie jak dla mnie jest trochę za duże, wolę kremy do rak nieco mniejsze, ten ma pojemność 100ml, ale tubka jest dość wąska i wysoka. Wolałabym coś bardziej zbitego, bo to i poręczne jest i łatwiej do torebki wrzucić (zawsze mam krem do rąk w torebce!). Kolejna rzecz, która teoretycznie mało ważna a jednak irytująca to sposób otwierania, zdecydowanie wygodniejszą formą byłoby zamknięcie na "klik" a nie odkręcanie.
Poza tym tubka jest miękka, łatwo wydobyć z niej krem i więcej zastrzeżeń nie posiadam co do samego opakowania.


Krem jak to krem do rąk, biały (jeszcze nie widziałam kolorowego kremu do rąk). Konsystencja dość zwarta, bardzo kremowa, delikatna. Dobrze się rozsmarowuje.
Produkt jest bardzo tłusty pewnie przez parafinę wysoko w składzie no i jak można się spodziewać zostawia okropny, tłusty film, który irytuje mnie w kremach do rąk najbardziej na świecie!
Nie wiem jak spisywałby się gdybym stosowała go jak radzi producent "po każdym umyciu rąk", ale kiedy stosuję go po mojemu (co 10 minut go w łapska wsmarowuje) sprawuje się bardzo dobrze, dłonie są miękkie, gładkie, skórki o których pisałam wyżej zdecydowanie miększe. Nawet po nocy krem nie znika, ręce cały czas są fajnie nawilżone i gładziutkie.
Zapach bardzo ziołowy, raczej z tych przyjemnych, na pewno nie duszący, nie drażniący. Miły dla nosa.


Oczywiście załączam skład dla ciekawych. Zaraz na drugim miejscu mamy parafinę, której to zawdzięczamy okropny, tłusty film. Oczywiście jakiś PEG nam się wcisnął. Znajdziemy też coś dobrego, jak sama nazwa kremu wskazuje jest aloes i to dość wysoko w składzie, który świetnie radzi sobie z suchą skórą, wspomaga także odbudowę nowych komórek, jest też wyciąg z arniki górskiej, która działa przeciwzapalnie.
Ogólnie skład nie jest bardzo mocno tragiczny gdyby nie ta zapychająca parafina.

Na pewno go skończę, ale kupić ponownie raczej nie kupię. Tłusty film go dyskwalifikuje.

Miałyście ten krem? Jakie kremy do rąk polecacie?

Pozdrawiam gorąco!

Dzień z życia moich włosów #2


Witajcie. Dawno nie było moich włosów to dzisiaj delikatnie nadrobimy. Pod pierwszą notką tej "serii" napisałyście, że chętnie takie poczytacie, pooglądacie, że fajnie powymieniać się włosowymi wskazówkami. No to lecimy.

OLEJ


Dzisiaj postawiłam na sezam, sprawdzony, cudowny. Moje włosy go uwielbiają! Bardzo dobrze podkreśla mi skręt, włosy po nim cudownie błyszczą, są nawilżone. Ostatnio traktuję nim włosiska zawsze na godzinę przed myciem. Dzisiaj było tak samo.

MYCIE


Do tej pory od ponad pół roku włosy zawsze myłam albo szamponem babydream, albo Facelle. Ostatnio jednak w moje łapki wpadł szampon z GP z żeń-szeniem. Postanowiłam go wypróbować i właściwie od pierwszego użycia kocham go niezmiernie. Jest to pierwszy szampon bez SLS, który nie robi mi na głowie twardych, szorstkich strąków.

ODŻYWKI

Na 15 minut poczęstowałam dzisiaj moje włosy odżywką z Cosmofarmy. Odżywka z bardzo dobrym składem, która wpadła mi w ręce zamiast Kallosa, którego chwilowo dostać u mnie nie miałam możliwości. Sama nie wiem co o niej sądzić, bo po dwóch użyciach niewiele jestem w stanie powiedzieć. Wiem, że fajnie ułatwia rozdzielanie, rozczesywanie włosów.


Bez spłukiwania na bardzo mokre, ociekające włosy poszła zielona Joaśka, która bardzo ładnie pachnie i raczej mnie nie puszy, o co podejrzewam jej czerwoną koleżankę!  

STYLIZACJA

Oczywiście żel to element obowiązkowy mojej stylizacji w ostatnim czasie. Dzisiaj męski żel z Lidla, który jest tak cudowny, że chyba poświęcę mu osobny post! Pamiętajcie zakręcone! Żel to Wasz przyjaciel! 

Oprócz tego plopping na niecałe 10 minut, oczywiście bawełnianym T-shirt'em. No i suszenie moją turbo suszarą letnim nawiewem do właściwie całkowitego wysuszenia.

EFEKT


Wyglądam dzisiaj średnio ładnie, więc przepraszam! Ale mówimy o włosach więc.. są fajnie nawilżone, błyszczące i mają bardzo fajny skręt. 


Światło mnie dzisiaj powaliło. Mam połowę włosów inną, drugą połowę inną. Nie zmienia to faktu, że prawie nie ma puchu, ładnie się pokręciły, błyszczą i w ogóle. 
Oczywiście bywało lepiej, ale dzisiaj też mogę je znieść.

Pozdrawiam cieplutko!

Kringle dusiciel, czyli 'deszczowy dzień'.


Cześć!
Mój blog płacze, bo go zaniedbuję, bo nie mam czasu, nie mam pomysłów, mam za mało kosmetyków i nigdy nie zdążę zrobić zdjęć przy świetle dziennym.
Dzisiaj będzie o wosku, bo to jedyne rzeczy o których mogę napisać kiedy nie mam o czym pisać, bo to jedyne obiekty, które fotografuję od razu po otrzymaniu więc zawsze mam ich zdjęcia.

Dzisiaj będzie o zapachu, który jest cudowny i mocny, chyba aż za mocny...


Na Kringle skusiłam się już jakiś czas temu, przy jednym z pierwszych zamówień jakichkolwiek wosków. Pierwszy zapach pokochałam tak bardzo, że zapragnęłam mieć kolejne. Mam dopiero 4, bo jednak cena (11-13zł)  jest dość wysoka w porównaniu z woskami YC.

Zachwycona woskiem November Rain postanowiłam pójść w deszczowe zapachy. Skusiłam się na Deszczowy dzień od Kringle.
Wygląda przepięknie, ogólnie opakowania wosków Kringle są piękne. Na sucho pachniał bardzo przyjemnie, od razu się w nim zakochałam, świeżość, naturalność, wyraźny ozon. Chwilę jednak zwlekałam z jego odpaleniem.

Nadszedł jednak ten cudowny dzień i trafił on do mojego cudownego kominka. Jeszcze dobrze się cały nie roztopił a już czuć go było w całym pokoju. 10 minut później zajął całe piętro, po kilku minutach parter a jeszcze później... piwnicę. Czuć go było wszędzie, po prostu wszędzie! Po pół godziny zgasiłam podgrzewacz i... otworzyłam okno. Gryzły mnie oczy, kręciło w nosie. Wietrzenie nie pomogło. Nadal go czułam. Na drugi dzień też. Czułam go we włosach, w pościeli. Wszędzie. Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego killera!
Wiem, że dałam go zdecydowanie za dużo, dzisiaj naprawiłam swój błąd, dałam go mniej i nadal pachnie okropnie mocno, nadal czuć go nawet w piwnicy, ale nie gryzie, nie kręci, nie drażni. Jest...

No a jak pachnie? Pachnie świeżością! Nie jest to co prawda naturalny zapach jak wydawałoby się na sucho, jest dość perfumeryjny, chyba nawet bardzo perfumeryjny. Jedyne co w nim czuję naturalnego to ozon. Zapach parującej ziemi po deszczu, ale to tylko jedna nuta, którą da się wyczuć kiedy zapach już zaczyna znikać. Szczerze przyznam, że polubiłam go, mimo pewnego rodzaju sztuczności, której w innych woskach nie czułam i mimo intensywności, która dusi i zabija. Kiedy się skończy (a CZUJĘ, że to nastąpi nieprędko) na pewno kupię ponownie.

Miałyście woski Kringle?

Pozdrawiam!

Wielofunkcyjna odżywka do paznokci My secret. Mały przyjaciel.

Witajcie!
Nie było mnie prawie tydzień, ale były pewne sprawy, które skutecznie odciągały mnie od bloga. Jednak pełna nadziei na koniec tego demonicznego etapu mojego życia wracam do Was z wiarą w lepsze jutro (i krztę sprawiedliwości!).


Dzisiaj przedstawię Wam mojego małego przyjaciela, w którym nie pokładałam zbyt dużych nadziei. Kupiłam go na szybko, przez przypadek i za grosze (nie pamiętam dokładnie ceny). Chwilę nawet stał niezauważony gdzieś w odmętach moich lakierowych czeluści. Pewnego dnia jednak postanowiłam dać mu szansę i zarzucić go na paznokcie jako lakier nawierzchniowy.
Nakłada się go mocno średnio przez bardzo mały, krótki pędzelek, a ja bardzo takich nie lubię.
Nie zmienia zabarwienia lakieru, jest całkowicie niewidoczny. 


Może jego obecność nie jest widoczna od razu, ale widać ją po kilku dniach. Jak się objawia? Ano tak, że lakier na który odżywka została nałożona wciąż na paznokciach się znajduje w stanie nienaruszonym.

Sprawdziłam go na 4 lakierach, których trwałość wcześniej oceniłam na bardzo średnią. Między innymi czarny lakier Miss Sporty, który trzymał się na paznokciach 3 dni a po nałożeniu odzywki zmyłam go po 9 dniach i to dlatego, że już mi się znudził!
Jest to pierwszy specyfik, który naprawdę przedłuża trwałość lakieru. Kosztuje kilka złotych i jest dostępny w Drogeriach Natura.

Producent informuje nas, że  
Pełni funkcję utwardzacza płytki paznokcia, bazy chroniącej i lakieru nawierzchniowego.

Nie zauważyłam utwardzenia, ale to pewnie dlatego, że bezpośrednio na paznokcie produktu nie stosowałam zbyt długo i regularnie, mam od tego inne produkty.

A Wy jakich lakierów nawierzchniowych używacie?

Pozdrawiam!

Włosowy dramat, czyli nieco inne spojrzenie na wcierkę Jantar.

Cześć.
Od razu powiem, że nie lubię takich notek, źle mi się pisze negatywne opinie, nigdy nie wiem jak napisać i co napisać żeby ująć to co chcę i by nie brzmiało to zbyt groźnie.

O Jantarze słyszała chyba każda z Was, jedne miały i sobie chwalą, inne nie odczuły różnice a inne.. No właśnie a inne tak jak ja zamiast mnóstwa nowych i silnych włosów otrzymały na głowie jesień średniowiecza.
Niestety ja należę do tej trzeciej grupy nad czym bardzo ubolewam i czego skutki odczuwam do dzisiaj, chociaż we wcierkę zaopatrzyłam się już kilka miesięcy temu.


Zacznijmy od początku...

O Jantarze naczytałam się tyle dobrego, że marzyłam by gdzieś go dorwać, chodziłam, szukałam i w końcu znalazłam. Jako początkująca włosomaniaczka byłam zachwycona, że i ja będę mogła ten cud kosmetyczny wypróbować.

Zaczęłam od razu pierwszego dnia, wtarłam preparat w skórę głowy i delikatnie we włosy. Pachniał pięknie. Wieczorem po nałożeniu zaczęła swędzieć mnie skóra głowy, więc najzwyczajniej w świecie poszłam ją umyć, na godzinę, dwie po myciu swędzenie ustało.
Niczego jeszcze nie świadoma drugiego dnia także wtarłam Jantar w skórę i we włosy jak dnia poprzedniego. Po jakimś czasie głowa znów zaczęła swędzieć, zorientowałam się o co może chodzić, ale nie do końca. Znów umyłam włosy. Swędzenie zniknęło na jakiś czas, ale pojawiło się znowu a do tego z głowy zaczęły sypać mi się delikatne płatki łupieżu.
Przekonana, że problem tkwi we mnie, a mianowicie, że daję preparatu za dużo następnego dałam już mniej, tylko na skórę głowy we włosy go nie wcierałam.
To co zobaczyłam na następny dzień po prostu mnie przeraziło. W okolicach czoła, uszu i na całej owłosionej części głowy pojawiły mi się czerwone placki, swędzące jak diabli w dodatku łupież się nasilił i z małych płatków zaczęły robić się wielkie płaty.

W związku z tym, że swędziało niemiłosiernie zaczęłam się drapać, co spowodowało ogromne rany, zwłaszcza w okolicach czoła i na samym czubku głowy. A to wszystko po trzech użyciach.
Pieczenie, ból, rany, krew. Mycie głowy czy nałożenie jakiegokolwiek kosmetyku graniczyło z cudem, bo skóra po prostu bolała!
Odstawiłam na dwa tygodnie, skóra głowy się wygoiła jednak swędzenie i łupież pozostały.
Postanowiłam dać mu ostatnią szansę, wtarłam go znów w skórę głowy i nie musiałam długo czekać na "efekt" momentalny wzrost swędzenia o 200%.

Po tym miałam już serdecznie dość. Łupież wyleczyłam dopiero około 3 tygodni temu i to jeszcze nie na 100%. Małe płatki od czasu do czasu się pojawią, ale nie ma porównania z tym co było bezpośrednio po użyciu.

Pojawiło się co prawda sporo nowych włosów, ale co z tego skoro poprzez łupież, który był skutkiem preparatu drugie tyle włosów mi wypadło.
Bardzo żałuję, że nie miałam okazji wypróbować starej wersji Jantaru, może teraz pisałabym notkę pochwalną?

Czytałam, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Wiem, że kilka innych dziewczyn także miało okropny problem po Jantarze. Szkoda.

A Wy miałyście kontakt z tym produktem? Mam nadzieję, że u Was spisał się lepiej.

Pozdrawiam i życzę samych dobrych kosmetyków.

Wyniki rozdania!


Cześć.
Wczoraj zakończyło się rozdanie, chciałam jak najszybciej ogłosić zwycięzcę, bo sama bardzo nie lubię czekać na wyniki.
Zgłosiło się Was bardzo mało, ale wcale mnie to nie dziwi, bo wiem, że mało komu chciało się bloga przeszukiwać, no cóż.. Leniwce z Was!
Kilka jednak się zgłosiło z czego tylko 13 odpowiedziały poprawnie na pytania z ankiety i to właśnie spośród nich wybrałam osobę, która nagrodę otrzyma!

Przypomnijmy sobie co było do wygrania! 


Zestaw kosmetyków... wygrywa!

Zielonooka Jędza

 


Serdeczne gratulacje. Proszę o adres do wysyłki na maila impeerfecta@gmail.com.
Dziękuję wszystkim za wzięcie udziału w konkursie, za odpowiedzi w nieobowiązkowej rubryce, postaram dostosować się do Waszych próśb przynajmniej częściowo.



Pozdrawiam serdecznie! 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...