Miłość do biedronkowych myjadeł trwa! Żel pod prysznic BeBeauty SPA, Indie.

Z racji tego, że ostatnio jedyne czego używam z kosmetyków to żel pod prysznic to nie mam za bardzo o czym na blogu pisać. No ale z racji tego, że tych żeli trochę zużywam to pozwolę sobie kilka słów napisać o tym biedronkowym.
Nie raz, nie dwa powtarzałam, że jestem wielbicielką ich kosmetyków! Miałam już naprawdę niemało rzeczy, ostatnio nawet matową pomadkę zakupiłam, ale o niej w innym poście.. ;-) no ale miałam ich naprawdę dużo i chyba nie było takiego z którego nie byłabym jakoś bardzo niezadowolona. ;-)


Niejednokrotnie wspominałam, że myjadło ma się pienić, ładnie pachnieć i nie wysuszać a no i najlepiej mało kosztować. To w sumie spełnia wszystko co wymieniłam...
Po pierwsze.. wzięłam go, bo był różowy, tak wiem powód bardzo zrozumiały dla wszystkich, które kupują nie wiedząc po co. Kupiłam go, bo był tani, coś koło 4zł. No i kupiłam go, bo miał fajne kuleczki w sobie (pokażę je niżej).

Miał pachnieć kwiatowo a pachnie... landrynkowo! Cudownie słodko. Nie bardzo czuję w nim kwiaty i może to dobrze.
Jest fajnie gęsty, naprawdę nie trzeba go wiele by dobrze umyć całe ciało. Mogłabym powiedzieć, że jest bardzo gęsty, przypomina mi wręcz trochę galaretkę. Dzięki swojej gęstości jest bardzo wydajny.


Żel ma w sobie małe, białe kuleczki ;-) nie są one peelingujące, ani nic z tych rzeczy. Po prostu są i ładnie wyglądają.
Produkt bardzo dobrze się pieni, on produkuje niepoliczalne ilości piany! ;-)

Podsumowując:
Jeśli nie lubicie wydawać zbyt dużo pieniędzy na kosmetyki do mycia to naprawdę polecam ;-) może cudów nie robi, ale pieni się, pachnie ładnie i jest uroczy!

Lubicie kosmetyki z biedronki? ;-)

Co we włosach piszczy?

O moich włosach nie pisałam chyba ze sto lat, ogólnie mało tu piszę a o włosach to już w ogóle. Dlaczego?
Pewnie dlatego, że nie mam na nie czasu... Nie mam czasu zrobić z nimi nic, dosłownie nic. Myję je raz w tygodniu byle czym, co tylko złapię w ręce. Oleju też nie widziały chyba z pół roku. Jak one na to reagują? Chyba niezbyt dobrze, bo.. wypadają, są przesuszone i ogólnie obraz nędzy i rozpaczy, ale ja postanowiłam to zmienić! ;-)

Na początek obecny stan mojego włosia: 


Tak nie mam makijażu, tak mam głupią minę, tak zmieniłam nieco kolor włosów..
No i właśnie w tej zmianie koloru tkwi sedno sprawy. Kocham rudości, czułam się w nich świetnie, naprawdę! Jednak po pierwsze nie do końca pasowało to do mojej urody, po drugie cholernie ciężki w utrzymaniu jest ten kolor, trzeba farbować prawie co miesiąc bo inaczej tragizm ostateczny. Na tym farbowaniu moje włosy też ucierpiały, dlatego..
Moim postanowieniem noworocznym jest wrócić do naturalek, ale żeby nie było tak kolorowo to za punkt honorowy obrałam sobie doprowadzenie moich włosów do koloru choć trochę do naturalnego zbliżony, rudy to jednak taka cholera, że jak się już go nosi to trzeba go nosić do końca życia.
Po dwóch farbowaniach farbami na poziomie 8.0, moje włosy wyglądają tak jak wyżej.

Teraz już sama nie wiem czy mam farbować dalej czy po prostu zostawić je w spokoju i niech sobie rosną.

Może Wy mi pomożecie? ;-)

Zaskoczenia małe i duże - kolekcja Q1 2015, Yankee Candle.

No heeej! :-)
Teraz już przesadziłam, wiem... nie było mnie milion lat, ale dzisiaj jestem. Postanowiłam, że dzisiaj już MUSZĘ napisać. Dlaczego? A bo dzisiaj mija 2 lata odkąd założyłam bloga ;-) wiem, że ostatnio go bardzo zaniedbuję i powinnam ten czas skrócić o co najmniej pół roku, no ale... Nie ma się co dziwić, moje dziecko kończy dwa lata, więc przeżywa bunt dwulatka a jego mamusia wraz z nim. Nie będę obiecywać poprawy, bo niewiele to wniesie do rzeczywistości, jak będę pisać to będę pisać. Mam nadzieję jednak, że częściej niż teraz.

No ale o czym ja to miałam... a tak!
Kiedy tylko upewniłam się, że mam odpowiednią ilość gotówki w portfelu i że w Zielonej Mydlarni są już dostępne woski z kolekcji Q1 szybko po nie pobiegłam. :)
W skład kolekcji wchodzą trzy zapachy, każdy można powiedzieć z innej bajki i jak się okazuje bajka w którą najbardziej wierzyłam okazała się bujdą...


Aloe Water - zapach do którego od początku miałam mocno, ale to bardzo mocno sceptyczne nastawienie. Dlaczego? Bo nie bardzo lubię zapach aloesu, a dodatkowo dowiedziałam się, że pachnie arbuzem, którego zapachu już w ogóle nie znoszę. Odpaliłam go jednak jako drugiego, pierwszy był Shea Butter. Ciekawość tego aloesowego arbuza nie dawała mi spokoju. Co się okazało? Nic więcej jak tylko to, że okazał się on być moim ulubieńcem z całej serii. Bardzo odświeżający, wodny, delikatny zapach. Oprócz tego, że faktycznie czuć w nim arbuza to przebija się... ogórek. Do puli szczęścia i zadowolenia z wosku dorzucam, że mały kawałek paliłam 3 razy po kilka razy i za każdym razem dawał tak samo mocno! Ech.. gdyby mnie było stać na świecę. ;-)

Cassis - kolejne zaskoczenie, tyle że... mniej przyjemne a właściwie w ogóle nieprzyjemne. Naprawdę wiązałam z tym zapachem ogromne nadzieje, od początku plasował się na pierwszym miejscu moich chciejstw. Już czułam zapach porzeczek, które naprawdę bardzo lubię. Po zdjęciu folii poczułam jednak tanie mydło, a po odpaleniu? Po odpaleniu nie poczułam prawie nic. Ze świeżych porzeczek nici, z mojej miłości do tego wosku też.

Shea Butter - wosk, który poszedł na pierwszy ogień dzięki mojemu teściowi, bo stwierdził że na sucho ładnie mu pachnie. Towarzyszył mi przy ubieraniu choinki ;-) jest to zapach bardzo ciężki do opisania, może dlatego że nie do końca wiem jak pachnie masełko shea. Jest to na pewno zapach mocno perfumowany, nie pogniewałabym się gdyby tak pachniał jakiś balsam do ciała lub żel pod prysznic ;-) dla niektórych może być zbyt intensywny, bo nawet mnie po pewnym czasie zaczął męczyć.

Jak widać moje oczekiwania znacznie różniły się od tego co YC zafundowało mi na wiosnę. ;-)

A Wy macie chęć na jakieś zapachy z kolekcji Q1? A może już je macie? Co o nich sądzicie?

Do przeczytania, trzymajcie się! ;*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...