Moje włosy rozpoczęły intensywną terapię!

Jesień, ja już czuję ją w powietrzu, czy to dobrze? Dla mnie świetnie, nie wiem jak dla Was :-)
Dzisiaj przychodzę do Was z postem w sumie trochę zapowiadającym coś, mam nadzieję coś dobrego, ale sama nie wiem.
Minął miesiąc od kiedy listonosz zawitał do mnie z paczką od Elfa Pharm, w której to przyniósł mi całkiem nową serię Instensive Hair Therapy.
Dlaczego zgodziłam się ją przetestować, ano dlatego że niby włosy nie lecą mi jakoś bardzo, (choć w sumie można znaleźć je wszędzie gdzie tylko pojawię się na sekundę), ale lepiej zapobiegać niż leczyć, co? ;-)


Cała seria składa się z czterech kosmetyków i prezentuje się właśnie tak jak na zdjęciu wyżej. Oczywiście mądra ja, nie zrobiłam zdjęcia po wyjęciu z opakowań, przepraszam ;-) kilka słów o tym co zawiera zestaw i moje pierwsze wrażenia.

Naturalny olejek łopianowy - opakowanie ma identyczne jak wszystkie inne olejki Elfa Pharm (Green Pharmacy), ale dodatkowo wyposażony jest w pipetkę, która to znacznie ułatwia aplikowanie go na skórę głowy, bo nie muszę przedzierać się przez gąszcze włosów. Dla mnie absolutny HIT. Olejek bardzo intensywnie pachnie, tylko tyle chyba mogę powiedzieć po pierwszym użyciu.

Szampon łopianowy - ma buteleczkę wykonaną z bardzo solidnego plastiku, jest wręcz ciężki. Bardzo słabo się pieni, nawet przy myciu metodą kubeczkową. Nie lubię tego ;-( jednak jest coś co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, bo świetnie domywa olej, mimo tego, że słabo się pieni.

Odbudowujący balsam-maska łopianowy - trochę się jej obawiałam tak szczerze, bo te ziołowe maski to tak średnio na jeża na mnie działały, najbardziej zawsze zależy mi na tym by włosy się łatwiej rozczesywały i były takie.. lejące, ta maska to sprawia. No i jest.. szybka ;-D trzyma się ją dwie minuty.

Serum łopianowe - ostatnim krokiem do zdrowych i mocnych włosów ma być serum łopianowe, które to aplikujemy na włosy (buteleczka z atomizerem) po umyciu, możemy na szczęście po użyciu stosować produkty i urządzenia do stylizacji. Dozowanie bardzo przyjemne.

Wszystkie produkty mają charakterystyczny dla siebie łopianowy zapach, który mi osobiście nie przeszkadza. Póki co mogę powiedzieć naprawdę niewiele, bo dopiero zaczęłam testy, ale będę Was informować na bieżąco czy wypadanie się zmniejszyło, czy zwiększyło czy w ogóle nie robi się nic. Jednak ze względu na brak czasu na bloga postępy relacjonować możliwie często na facebooku, na który chętnych bardzo serdecznie zapraszam. Ogólnie posty na blogu postaram się dodawać w miarę możliwości. ;-)

A jak moje włosy zareagowały na wczorajszy zestaw od Elfa Pharm?


Wyschły sobie naturalnie. Jedynie co godzinkę w czasie schnięcia je męczyłam ugniataniem, ale i tak jest całkiem nieźle. Ogólnie jestem zadowolona tym w jakiej są formie, zważając na to, że nie robię z nimi prawie nic a one i tak wyglądają naprawdę dobrze. ;-) jak widać trochę tez urosły, jedynie kolor do odświeżenia, ale to dopiero zastanowić się muszę czy nadal chce być rudzielcem.

Kusi Was seria Intensive Hair Therapy, czy może nie? ;-)

PS Fakt iż otrzymałam produkt w ramach współpracy nie wpłynął na moją opinię.

Niby brzydki, ale ładny. Żel pod prysznic, Le Petit Marseillais, biała brzoskwinia i nektarynka.

Kiedy tylko na drogeryjnych półkach pojawiły się kosmetyki Le Petit Marseillais wszyscy oszaleli na ich punkcie i naprawdę niewiele było blogów, na których notki o ich produktach nie było. Jak to było ze mną? Ano tak, że ja na te produkty uwagi nie zwracałam, bo po pierwsze zapasy myjadeł miałam (i nadal mam!) dość spore a po drugie wydawały mi się jakieś nie do końca warte uwagi.
Kiedy jednak stwierdziłam, że mam ochotę na jakąś nowość do mycia i po przejściu połowy Rossmanna stwierdziłam, ze nic dla mnie nie ma postanowiłam dać szansę tej francuskiej elegancji.


Dlaczego brzydki?
No bądźmy szczerzy, opakowania są okropne ;-( ten pomarańczowy wygląda jak cegła z napisami, są nieporęczne, kanciaste i w ogóle nie uderzają w moje poczucie estetyki. Wolę nieco inne opakowania kosmetyków. Muszę przyznać, że rzadko się zdarza by opakowanie mi się nie podobało a tutaj się udało, brawo!;P
Jednak nie szata zdobi człowieka, kosmetyk więc też nie. O opakowaniu zapominam już w momencie otwarcia, ulatnia się bowiem z niego delikatny zapach świeżej, soczystej brzoskwini, który to mnie całkowicie kupił, a raczej ja jego... no albo kupiliśmy się nawzajem ;-) 
Nie wiem jak Wy, ale ja naprawdę bardzo niewiele oczekuję od żelu pod prysznic. Moje wyznaczniki? Ma ładnie pachnieć i robić duuużo piany! A ten, no bądźmy szczerzy.. spełnia moje wymagania. Konsystencję ma bardzo fajną, samo przez się, żelową. Bardzo szybko, łatwo i mocno się pieni, dobrze myje. Zapach na skórze utrzymuje się dość długo, choć po pewnym czasie przestaje być tak soczysty i zaczyna robić się nieco chemiczny.
Używam go niecały miesiąc, co prawda nie przy każdym myciu ale często i w sumie nie bardzo odczułam jakiekolwiek zużycie, no może 1/4. Mam opakowanie 400ml.
Jedyne co bym w nim zmieniła to cenę, bo za przeciętne, nie czyniące cudów myjadło w Rossmannie mogę zapłacić 4zł i będę tak samo zadowolona. Ten żel w wersji 400ml kosztuje 14zł, niby niewiele a wiele.

A Wy daliście się skusić Le Petit Marseillais?

Tu na pierwszym planie czuję świeże pranie. Clean Cotton, Yankee Candle.

Wszystko co dobre szybko się kończy, kończą się więc i woski, które otrzymałam od sklepu internetowego Scented.pl. Zostały mi dwa ostatnie z czego jeden to Spiced Orange a drugi to Clean Cotton, do takiej pogody jaka była dzisiaj  zdecydowanie bardziej pasował mi świeży zapach bawełny niż rozgrzewająca pomarańcza.


Dlaczego skazałam ten zapach na straty i w sumie niewiele się pomyliłam? ;-)
Osoby, które mnie znają trochę lepiej wiedzą jak reaguję na zapach proszku do prania.. wiedzą, że nienawidzę świeżo wypranych rzeczy, nienawidzę stoisk w sklepach z proszkami do prania, duszą mnie i ogólnie gryzą w nos i irytują, wiedziałam więc że eksperyment z tym bawełnianym woskiem nie może się udać!
Miałam jednak jeszcze ciut nadziei, bo wosk Soft Cotton z linii Simply Home przypadł mi do gustu bardzo, bo był taki.. cieplutki i otulający. Jednak ten wosk to zupełnie coś innego, nie jest aż tak praniowy jak Fluffy Towels, ale jest. W tle czuć gdzieś jakąś nutkę cytrusową o ile mnie mój alergiczny nos nie myli, co może trochę ratuje całość, ale nie do końca. Jeśli chodzi o intensywność to jest przeciętna, do killerów to on nie należy, ale jest wyczuwalny, czuć go dość długo w pomieszczeniu nawet po zgaszeniu. Nie jest bardzo zły, pokuszę się o stwierdzenie, że jest przyjemny ale jednak nie są to moje klimaty.
Dla osób rządnych świeżości, zapachu prania i czystego domu to proszę bardzo - kupujcie i nie krępujcie się! Ja jednak podziękuję, choć nie mówię że więcej go nie odpalę, bo czasami i ja mam takie zboczenie, że przez sekund kilka pranie sobie niuchnąć lubię.
Nie muszę Wam przypominać, że wosk ten możecie kupić na stronie sklepu Scented.pl. Skoro jesteśmy już w temacie to pochwalę się, że dostałam propozycję przetestowania wosków handmade właśnie od tegoż sklepu. Nie mogę się doczekać aż dostanę je w swoje łapki, przetestuję no i oczywiście zdam Wam relację!

Piszcie mi szybciutko czy mieliście ten wosk i dlaczego Wam się nie podoba... no albo podoba ;-)

Moje pierwsze szczytowania

Kochani, nie było mnie całe wieki... ale nie zapomniałam o moim blożku, o nie! :-) cały czas jesteście gdzieś z tyłu mojej głowy, pamiętam o Was jak i moim małym internetowym dziecku! :-D
Co za dużo kosmetyków to niezdrowo, co? No to dzisiaj będzie o czymś zupełnie innym.

Jestem leniem, o tym wiedzą chyba wszyscy, którzy znają mnie lepiej lub gorzej. Jestem co prawda nadaktywna na trasie fotel-lodówka, ale to nie o to chodzi. Moje lenistwo nie robi dobrze ani mojej kondycji, ani figurze (choć koło to też figura, zapewniam Was!). Jakimś cudem jednak zdołałam się wkulać na dwie góry w ciągu tygodnia... jak do tego doszło? Sama nie wiem ;-) Zapraszam na małą relację, ostrzegam przed ilością zdjęć! ;-D

31/07/2014 -  Skrzyczne (1257 m.n.p.m)


Kiedy padła propozycja pojechania do Szczyrku byłam zadowolona, nigdy nie byłam, fajnie zobaczyć coś nowego, bo czemu nie? Jednak kiedy usłyszałam o pomyśle wchodzenia na jakąkolwiek górę entuzjazm mi minął, dlaczego? Bo moja kondycja jest na poziomie -1, bo tak wstyd, bo nie dam rady. Kiedy zobaczyłam jaka jest pogoda (mgliście, zimno, mokro) zwątpiłam całkiem. Jednak skoro już się zgodziłam to trzeba jakoś podołać ;-)


Męczyłam się okropnie, po dwóch krokach miałam wrażenie, że kolana się pode mną uginają. Marudziłam, oj marudziłam okropnie! Jednak ten oto wyżej (<3), mobilizował mnie do tego żebym się nie poddawała. ;-) dziękuję ;*


Sama nie wiem jakim cudem dotarłam do schroniska, wiem jednak że byłam z siebie ogromnie dumna, bo dałam radę. Pogoda była coraz gorsza, padało, było mokro a ja byłam zupełnie nieprzystosowana pod względem ubioru... miałam trampki i bluzę. 
Zamiast przestać padać padało jeszcze mocniej, zaczynało okropnie grzmieć a mgła była tak gęsta, że nie widać było palca centralnie przed nosem. Jednak trzeba było jakoś zejść na dół.


O widokach niewiele mogę powiedzieć, bo... jedynym widokiem była mgła. ;-) droga powrotna męczyła nieco mniej, jednak pogoda znacznie utrudniała sprawę. Kamienie były śliskie, trzeba było być niesamowicie ostrożnym. Marzyłam by zejść już na dół, w tej chwili mówiłam - NIGDY WIĘCEJ!


Droga praktycznie do samego dołu wyglądała tak samo, było mlecznie.


Niżej nieco się przejaśniało, ale i tak nie było warunków do tego by nacieszyć oko. Sama nie wiem jakim cudem dotarłam na sam dół. Byłam cała mokra, chyba jedynie miejsce w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę pozostało suche, choć w fazie końcowej nawet i tam byłam mokra, ale wiecie co? Byłam.. szczęśliwa! Dumna z siebie, zadowolona i chciałam jeszcze, jeszcze i jeszcze! ;-) 

09/08/2014 - Góra Żar ( 761 m.n.p.m)


Na to jeszcze nie musiałam zbyt długo czekać, bo ledwie ponad tydzień ;-) zaczęło się całkiem miło, bo od przechadzania się brzegiem Jeziora Międzybrodzkiego, którego okolice są niezwykle urokliwe! 


Miało być jednak o szczytowaniu, więc wybraliśmy się na Górę Żar. Już po drodze byłam zachwycona widokami, które naprawdę były niesamowite!


Droga do samej góry była lepsza niż 90% polskich dróg. ;-) niemniej jednak szło się okropnie, bo na Górze Żar, żar lał się z nieba. Zostałam skwarkiem. 
Butelek toczących się pod górę nie uświadczyliśmy, ale może następnym razem? ;-) tak! Zakładam następny raz. 


Męczarnie związane z warunkami atmosferycznymi wynagradzały niesamowite widoki po wejściu na górę. Nie chciałam schodzić, było... pięknie! 


Znów widoki..


Niedaleko było lotnisko, więc szybowców i paralotni był dostatek ;-)


Chyba nigdy nie byłam w miejscu gdzie było piękniej! 


Reasumując... mimo, że Góra Żar jest zdecydowanie niższa i droga była zdecydowanie lepsza to mniej zmęczyła mnie droga na Skrzyczne. 
Kiedy teraz sobie siedzę, myślę że chętnie wtoczyłabym się pod kolejną górę, ale chyba nie chcę aby to zaważyło na moim związku, mój facet chyba ma już dość mojego marudzenia, mówię Wam! Niemniej jednak jestem z siebie bardzo, bardzo dumna, że podołałam.

Lubicie aktywny wypoczynek, czy wręcz przeciwnie? ;-)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...